Beauty w Polsce

Switch to desktop Register Login

Inne medyczne newsy

Medycyna przyszłości będzie poprawiać, a nie naprawiać

NewsDoskonalsze ciało dzięki sterydom, hormonom, botoksowi i chirurgii plastycznej. Doskonalszy seks dzięki viagrze, fallicznym implantom i sztucznie powiększonemu punktowi G. Doskonalsze samopoczucie dzięki prozacowi. Doskonalsza pamięć za sprawą pigułki.

Wszystko zaczęło się od wieści o zdrowotnych kłopotach mojego starszego brata. Zaniepokojony udałem się do urologa. Miał sprawdzić moje PSA, czyli poziom specyficznego antygenu sygnalizującego problemy z prostatą. PSA miałem nieco za wysokie, a lekarz odkrył, że hoduję nowotwór. Był mały, ale złośliwy, więc w listopadzie zeszłego roku chirurg usunął mi go operacyjnie wraz z resztą prostaty, bez której, jak się okazuje, można zupełnie dobrze żyć.
Dwa miesiące później zauważyłem, że nawet niedługi spacer przyprawia mnie o ból w okolicy mostka. Nie zdawałem sobie sprawy, że to tzw. dusznica bolesna, symptom zatkanych naczyń wieńcowych. Dotrwałem do wiosny, nie nagabując lekarzy. Gdy ból nie ustąpił, udałem się jednak do kardiologa. Dwa tygodnie później znów leżałem na stole operacyjnym, a chirurg dokonywał hydraulicznych poprawek na moim sercu. Cztery dni później, z zaleceniem, bym nie podnosił przez sześć tygodni ciężarów większych niż pięć kilo, rzucił palenie i był przygotowany na przemijające ataki depresji, wróciłem do domu.

Dziś, chwalić Boga, o tych medycznych przejściach już prawie zapomniałem. Jednak moje bliskie spotkania ze współczesną medycyną sprawiły, że zacząłem rozmyślać nad jej przyszłością.

Leczyć ? Lepiej doskonalić
Pomimo przejścia dwu chirurgicznych zabiegów właściwie nigdy nie czułem się "chory". Piszę to w cudzysłowie, bo oczywiście zdawałem sobie sprawę z zagrożenia. Były to jednak zagrożenia raczej potencjalne, a nie bolesna i nękająca choroba. Zaś chirurgiczne interwencje miały w gruncie rzeczy prewencyjny charakter. W obu przypadkach mogłem wybrać inną metodę terapii: farmakologię, zmianę trybu życia i diety, fizykoterapię, które pozwoliłyby mi na razie uciec spod noża. Decyzję o radykalnej chirurgicznej interwencji podjąłem za radą lekarzy, nie czekając na pojawienie się poważnych symptomów moich dolegliwości.

Granica pomiędzy medyczną interwencją podjętą w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia pacjenta a terapią zapobiegawczą uprzedzającą przyszłe zagrożenia jest więc zatarta. Lekarze nie tylko ratują ludzi przed przedwczesną śmiercią, lecz także przedłużają ich życie ponad "naturalne" oczekiwania i starają się podnieść jego jakość. Stąd tylko krok do jeszcze śmielszych i bardziej ambitnych poczynań - można przecież ludzki organizm nie tylko leczyć, lecz udoskonalać. I w tym właśnie kierunku zdaje się podążać nieuchronnie współczesna medycyna.

Nosy, biusty, punkty G, czyli poprawianie urody i ducha
Wybierając się na oddział kardiochirurgii szpitala św. Eliasza w Schenectady, gdzie miałem zostać poddany operacji serca, jako stosowną do okoliczności lekturę zabrałem ze sobą świeżo wydaną książkę Carla Elliotta "Better than Well: American Medicine Meets the American Dream" (co można by przetłumaczyć jako "bardziej niż zdrowy: amerykańska medycyna wychodzi naprzeciw amerykańskiemu marzeniu"). Elliott jest profesorem bioetyki i filozofii medycyny. Teza Elliotta brzmi, że poszukiwanie "usług" medycznych przez częstokroć zupełnie zdrowych Amerykanów stało się popularną drogą prowadzącą do ich subiektywnej samorealizacji. W dobie technologicznej rewolucji w naukach medycznych dawna "ochrona zdrowia" staje się w coraz większej mierze przedmiotem gry sił rynkowych, "pacjenci" zamieniają się w "konsumentów" traktujących usługi medyczne jako narzędzie przemiany osobowości.

27 poprawek
Najpowszechniejszym narzędziem owej przemiany jest wciąż... chirurgiczny skalpel. Przecież nie od dziś wiadomo, że może zostać użyty nie tylko do usunięcia chorej prostaty, lecz także do powiększenia damskiego biustu. Pisałem kiedyś o Cindy Jackson, córce farmera z Ohio, która dzięki 27 operacjom przeistoczyła się w światowej klasy piękność. Jackson swą kosmetyczną odyseję rozpoczęła w 1979 roku, kiedy chirurgiczna poprawa urody była jeszcze sprawą kontrowersyjną i raczej wstydliwą. Wielu krytyków uważało ją za próżną egocentryczkę, zakompleksioną wieśniaczkę lub - gorzej - za oszustkę, która usiłuje narzucić światu swój nieprawdziwy wizerunek. Dziś jest cenioną specjalistką od "samoudoskonalenia" i wzorem dla młodzieży i dorosłych, którzy na coraz bardziej masową skalę decydują się wziąć swój los we własne ręce - czy raczej oddać go w ręce chirurgów kosmetycznych.

Zmianę stosunku do chirurgii plastycznej dobrze symbolizuje nowy serial produkowany przez telewizyjną sieć ABC. Pomysł jest prosty - spośród grona ochotników producenci programu wybierają osoby, które poddane zostają kompletnej przeróbce i po sześciu tygodniach spędzonych w ukryciu następuje ich uroczyste "odsłonięcie" przed gronem rodziny i przyjaciół. W czasie tych sześciu tygodni pod okiem telewizyjnej kamery delikwentom - zależnie od potrzeby - wymienia się uzębienie, odnawia skórę twarzy, podnosi brwi, prostuje nosy, wypełnia wargi kolagenem, tu trochę dodaje (na ogół w rejonie klatki piersiowej), gdzie indziej ujmuje (nadmiar tłuszczu w talii i biodrach) i na koniec fryzuje i elegancko ubiera. Efekt tych zabiegów - nie chodzi tylko o urodę, ale i zachowanie, samopoczucie, samoocenę uczestników - bywa szokujący.

230 tysięcy par pięknych powiek
Chirurgia kosmetyczna jest dziś przemysłem, którego obroty sięgają 20 mld dol. rocznie, zaś - jak doniósł niedawno tygodnik "The Economist" - Amerykanie wydają więcej pieniędzy na wszelkiego rodzaju kosmetyki i zabiegi upiększające niż na edukację. W samym roku 2002, choć nie był on rekordowy, 6,6 mln Amerykanów coś sobie zrekonstruowało, ujęło bądź dodało. Największą popularnością cieszyły się operacje nosa (354 327), które, rzecz ciekawa, dawnymi czasy przeprowadzane były głównie na osobach obdarzonych siodełkowatymi nosami sugerującymi wrodzoną kiłę, zaś dziś - przeciwnie - na posiadaczach nosów garbatych lub szerokich sugerujących semickie lub indiańskie pochodzenie.

Tłuszcz wyssało sobie w zeszłym roku 282 876 Amerykanów obojga płci, 236 888 kobiet powiększyło sobie piersi implantami, 230 672 skorygowało powieki, zaś 117 831 poddało się generalnej rekonstrukcji twarzy. Nie licząc mniej więcej miliona, którym wstrzyknięto pod skórę jad kiełbasiany (botoks), by zapobiec zmarszczkom, i mniej więcej dwóch milionów Amerykanów, którzy odnowili sobie skórę twarzy, mechanicznie, laserowo lub chemicznie zrzucając starą.

Nie wszystkie zresztą dokonania chirurgów plastycznych widoczne są dla postronnego oka. Marzeniem wielu mężczyzn, po części - jak wyznał niedawno w wywiadzie dla "Gazety" dr Janusz Sirek - możliwym dziś do spełnienia, jest powiększenie męskości przez wstrzyknięcie pobranej z pośladków tkanki tłuszczowej lub wszczepienie stosownie sztywnego obcego obiektu. Analogiczną ofertą dla kobiet jest waginalny zastrzyk kolagenu mający jakoby zwiększyć wrażliwość legendarnego punktu G. Nic, co lu-dzkie...

Nie czepiajmy się jednak Amerykanów. Krajem o najwyższej liczbie chirurgicznych zabiegów kosmetycznych na głowę (choć należałoby raczej powiedzieć - na pierś) ludności jest Brazylia, gdzie zadziwiającą popularnością cieszy się zabieg redukcji biustu. Sąsiednia Argentyna, odwrotnie, dzierży rekord silikonowych implantów przypadających na statystyczną kobietę, zaś Korea Południowa (skośne oczy i zbyt drobne nosy) chlubi się największą liczbą chirurgów plastycznych per capita.

Polska nadrabia stracony dystans. {mospagebreak}

Pomocna dłoń kompleksu niższości
Korzyści estetycznego wyglądu nie ograniczają się do poprawy samopoczucia. Jak dowiedli antropologowie, przystojni panowie i panie łatwiej znajdują pracę, więcej zarabiają, a nawet jeśli trafią do sądu, to ława przysięgłych patrzy na nich łaskawszym okiem.

Chirurgia może też być pomocna w przemianie tożsamości - nie tylko za sprawą klasycznej operacji plastycznej. Skalpelem, poprzez odpowiednie cięcie naczyń krwionośnych twarzy, "wyleczyć" można osobę nieśmiałą, oblewającą się z byle okazji rumieńcem zażenowania; można też przeistoczyć kobietę w mężczyznę - i na odwrót.
 Medycyna plastyczna zawsze szukała alibi w psychologii. Bezwstydne użycie jej do celów czysto kosmetycznych uchodziło bowiem za niedopuszczalną frywolność. Pomoc przyszła ze strony ucznia Zygmunta Freuda.

W latach 20. i 30. wielką popularność zyskały w Ameryce idee wiedeńskiego psychologa Alfreda Adlera, który w 1926 roku zaproszony został na cykl wykładów na Columbia University. Jedną z tych idei była koncepcja "kompleksu niższości" głosząca, iż fizyczny defekt czy ułomność mogą być przyczyną poważnych problemów psychologicznych, zaś te z kolei objawić się mogą w formie przeróżnych dolegliwości ciała i ducha. Teorię tę Amerykanie potraktowali tak poważnie, że w 1927 roku zaczęli poddawać kosmetycznym zabiegom chirurgicznym więźniów słynnej kalifornijskiej instytucji penitencjarnej San Quentin - z nadzieją, że rekonstrukcja urody wyleczy ich ze skłonności do przestępstw.

Sterydy i psychotropy, czyli zrób sobie wymarzone "ja"
Chirurgia plastyczna to tylko jedna z medycznych metod udoskonalania ludzkiego ciała i ducha. Wśród opisanych przez Carla Elliotta przypadków poprawiaczy własnej świadomości znajduje się młody nowojorski edytor Samuel Fussell. Z racji rachitycznej postury żył on w nieustannej obawie o swe bezpieczeństwo. Pewnego dnia postanowił więc zmienić się w napakowanego kulturystę wzbudzającego respekt każdego potencjalnego napastnika. Mógł ten cel osiągnąć długą i ciężką pracą na siłowni, jednak czas naglił. Jak wyznał w autobiografii, nie mógł "czekać trzy czy pięć lat, by stać się prawdziwym sobą". Sięgnął po sterydy. Dziś uważa, że jest nowym człowiekiem. Żyje z tego, że publicznie eksponuje swe kulturystyczne wdzięki w miłym klimacie południowej Kalifornii.

Spojrzenie wyzwolone z krat
"Prawdziwej osobowości" dzięki pomocy współczesnej farmakologii szukał też zawodnik futbolu amerykańskiego Ricky Williams. Pomimo swej fizycznej (i finansowej) tężyzny był człowiekiem głęboko nieszczęśliwym. Doskwierała mu wrodzona chorobliwa nieśmiałość. Williams, spotykając się z dziennikarzami, nie zdejmował z twarzy swej futbolowej maski, bo zapadłby się prędzej pod ziemię, niż spojrzał komuś prosto w oczy. I w tym jednak wypadku medyczna korekcja osobowości okazała się skuteczna. Zaczął brać lek psychotropowy paxil, uczęszczał na sesje psychoterapii i już niebawem, według jego własnych słów, mógł wreszcie zacząć zachowywać się jak "prawdziwy Ricky Williams".{mospagebreak}

Noga czyni mnie nieszczęśliwym
Nie jest to filozoficzna rozprawa i na szczęście nie musimy się tu wdawać w rozważania nad definicją prawdy. Z pewnością jednak bohaterowie książki Elliotta, ruszając w poszukiwaniu swej "prawdziwej osobowości", nie mieli na myśli wrodzonej kondycji, jaką im dała natura. W prawdziwie amerykańskim duchu za "prawdziwą" uważali oni tę pożądaną tożsamość - przedmiot swoich marzeń. W tych akurat wypadkach marzenia były względnie sensowne. Któż nie pragnie być silny i towarzyski?

Jednak Carl Elliott opisuje też przypadki ludzi mających mniej, przynajmniej w opinii postronnego obserwatora, racjonalne pragnienia. Istnieją na przykład osoby dotknięte tak zwaną apotemnofilią, czyli dojmującą potrzebą amputowania sobie zdrowej kończyny. W roku 2000 znalazł się w Szkocji chirurg, który dokonał dwu takich operacji ku pełnemu zadowoleniu "klientów". Jeden z nich wyznał: "Już mając 14 lat, żyłem w przeświadczeniu, że umieszczony zostałem w niewłaściwym ciele i muszę pozbyć się jednej nogi".
"Technika medyczna - pisze Elliott - stała się w społecznej wyobraźni narzędziem pozwalającym na ujawnienie i publiczną manifestację naszej tożsamości, która pozostawała w ukryciu na skutek defektów natury, osobistych okoliczności czy patologii. Jeśli chcesz zrozumieć Amerykę, musisz najpierw pojąć, dlaczego kraj, którego obywatele znani są z pewności siebie, jest też czołowym konsumentem medykamentów leczących nieśmiałość i egzystencjalny niepokój; dlaczego naród ceniący nade wszystko osobistą wolność jednostki poddaje się rygorystycznym wymogom norm fizycznego piękna do tego stopnia, że dorosłe kobiety biegną po obiedzie do restauracyjnych toalet, by zwrócić spożyty posiłek; dlaczego naród słynny ze swego oddania pogoni za szczęściem jest także chłonnym rynkiem leków antydepresyjnych".

Krótka odpowiedź na te pytania jest chyba taka, że współczesnemu człowiekowi - a Amerykanom w szczególności - brak pokory, która pozwoliłaby zaakceptować to, co dała mu natura. Budowa własnego, wymarzonego "ja" jest projektem, do którego realizacji gotowi są oni posłużyć się wszystkimi dostępnymi środkami. 

Depresja kontra prozac, czyli szczęście w pigułce
Tradycyjnym zadaniem medycyny nie jest jednak w końcu wychodzenie naprzeciw tym twórczym potrzebom. Hipokratesowa zasada primum non nocere - po pierwsze, nie szkodzić - nakazuje lekarzom, by wstrzymywali się od "reperowania tego, co nie jest zepsute". Amputacja zdrowej kończyny jest trudna do pogodzenia z tym nakazem.

Taki radykalny zabieg jest jednak rzadkością. W wypadku wielu innych niepodyktowanych tradycyjnymi medycznymi względami zabiegów zarówno pacjenci, jak i lekarze posługują się prostym narzędziem zwanym racjonalizacją. Chirurg powiększający kobiecie biust lub modelujący nowy nos może, jak wspomniałem, uważać, że jest to zabieg terapeutyczny, leczący ją z "kompleksu niższości". Podobny mechanizm - uznawanie za chorobę, czyli "medykalizację" defektów i przypadłości traktowanych wcześniej po prostu jako dopust boży - odegrał także wielką rolę w popularyzacji leków psychotropowych.

Jak wypromowano depresję
Depresja jeszcze w latach 60. uważana była za naturalny element ludzkiej kondycji. Jej ostre, kliniczne przypadki były stosunkowo rzadkie i przemysł farmakologiczny niewiele pieniędzy inwestował w środki antydepresyjne. Więcej zarobić mógł na nerwicach (popularnymi medycznymi "bestsellerami" były w tym czasie leki w rodzaju valium). Kiedy więc firma Merck na początku lat 60. wypuściła na rynek nowy antydepresyjny lek o nazwie amitryptylina, po to, aby go dobrze sprzedać, musiała najpierw - powiedzieć można - sprzedać samą depresję.

Firma zakupiła 50 tysięcy egzemplarzy świeżo wydanej książki Franka Ayda "Recognizing the Depressed Patient" ("Rozpoznawanie przypadków depresji") i rozprowadziła je bezpłatnie wśród lekarzy. Strategia okazała się skuteczna i wkrótce zaczęli oni na masową skalę rozpoznawać u swych pacjentów symptomy depresji i - rzecz jasna - zapisywać im amitryptylinę.

Prozac jak woda mineralna
Prawdziwą rewolucją w dziedzinie leków psychotropowych było jednak wprowadzenie do obrotu pod koniec lat 80. słynnego prozacu. Jego przewaga nad lekami antydepresyjnymi wcześniejszych generacji była zasadnicza. Nie powodował uzależnienia, jego negatywne skutki uboczne (senność, opóźnienie orgazmu) były stosunkowo niegroźne, zaś przedawkowanie nie zagrażało życiu pacjenta. Mechanizm jego działania nie był dokładnie znany, choć wiadomo było, że podnosi stężenie neuroprzekaźnika serotoniny w synapsach nerwowych w mózgu. Nowe badania wydają się sugerować, że prozac i inne podobne leki (zwane uczenie selektywnymi inhibitorami reabsorpcji serotoniny) stymulują wzrost nowych komórek nerwowych, w szczególności w części mózgu zwanej hipokampem.

Nie zaszkodzi, może pomóc
W 1993 roku bestsellerem stała się książka Petera Kramera "Listening to Prozac", której autor - profesor psychiatrii klinicznej z Brown University - twierdził, że nowy lek nie tylko łagodzi objawy depresji, lecz często zmienia charakter pacjentów. Stawali się oni bardziej pewni siebie, mniej wrażliwi na brak społecznej akceptacji, a nawet bardziej skłonni do podejmowania ryzyka. Efekty te obserwował Kramer u ludzi cierpiących na łagodną depresję, lecz z lektury jego książki łatwo było wyciągnąć wniosek, że są one podobne u osób niecierpiących na żadną psychiatryczną dolegliwość. W konsekwencji już rok później tygodnik "Time" ogłosił, że "prozac osiągnął społeczny status wody mineralnej". Dziś, choć jest to nadal lek dostępny tylko na receptę, nawet zupełnie zdrowi ludzie łykają go jak aspirynę. W ubiegłym roku wypisano w Ameryce 120 milionów recept na rozmaite inhibitory reabsorpcji serotoniny.

Podobnie jak viagra, coraz popularniejsza jako "lek rekreacyjny", także pigułki antydepresyjne zakupić można choćby przez internet. Jednak większość recept na leki antydepresyjne wypisują dziś po prostu lekarze domowi. Dolegliwości, na które są one dziś zalecane (obejmujące nieśmiałość, rozmaite fobie i nerwice), są nie tylko na dobrą sprawę endemiczne, lecz ich diagnoza opiera się w głównej mierze na introspekcji. Pacjenci, innymi słowy, sami sobie stawiają diagnozę, a ponieważ skutki uboczne bądź przedawkowanie nie zagrażają życiu, lekarze z reguły idą im na rękę, zapisując lek na zasadzie, że "nie zaszkodzi, a może pomóc".

Triumf prozacu odbywa się przy wtórze ostrzeżeń licznych krytyków głoszących, że ludzie powinni rozwiązywać swe życiowe problemy, a nie łykać pigułki, kiedy nie są zadowoleni ze swego losu. Niektórzy twierdzą, że medykalizacja problemów społecznych doprowadzi w przyszłości do zgubnych skutków. Nie wydaje się jednak, by mieli oni duży wpływ na konsumpcję leków psychotropowych.

Weź pigułkę, będziesz grzeczny
Innym lekiem psychotropowym, którego popularność budzi jeszcze większe zaniepokojenie, jest ritalin, aplikowany hiperaktywnej młodzieży. W tym wypadku współautorami diagnozy są nauczyciele i rodzice. Nie znaczy to bynajmniej (choć nie brak rzeczników i takiej opinii), że jednostka chorobowa zwana "Attention Deficit and Hyperactivity Disorder" (ADHD) jest czystym wymysłem dorosłych pragnących spacyfikować niesforną młodzież. W wielu wypadkach niezdolność do skupienia się i "usiedzenia na miejscu" poważnie utrudnia inteligentnym skądinąd dzieciom edukację i normalny rozwój intelektualny.

Zdaniem niektórych ekspertów na ADHD cierpi od 3 do 10 proc. amerykańskich dzieci i u 3 milionów diagnoza ta została oficjalnie postawiona. Do lekarza trafiają one jednak z inicjatywy dorosłych opiekunów i często granica pomiędzy normalnym, żywym dzieckiem a dzieckiem dotkniętym patologiczną hiperaktywnością jest trudna do ustalenia. A jakiż rodzic nie marzy, by jego latorośl pilnie się uczyła i nie rozrabiała na lekcjach... {mospagebreak}

Młodych uspokoić, starych pobudzić
Szczególnie w przypadku nieletnich - a ritalin ostatnio trafia nawet do przedszkoli - farmakologiczna interwencja mająca na celu zmianę zachowania jest siłą rzeczy przedmiotem gorących kontrowersji. Nie jest do końca wyjaśnione, w jaki sposób lek ten modyfikuje normalny rozwój osobowości. Tak jak w przypadku innych psychotropów obserwuje się ostatnio (nie tylko w Ameryce) tendencję do stosowania tego leku przez osoby niezdradzające żadnych symptomów ADHD. Studentom przygotowującym się do ważnych testów ritalin bardzo często zastępuje kawę lub inne używki mające przemóc senność. Łykają go coraz częściej ludzie, którzy uważają, że pomoże on im się skupić na jakimś ważnym zadaniu. Powiedzieć można, że jest on zażywany tak przez dzieci z nadmiarem aktywności, jak i dorosłych z jej deficytem. Jak szacuje społeczna organizacja o nazwie Partnership for a Drug-Free America, w ubiegłym roku spożywało bez recepty ritalin lub inne pigułki o podobnym działaniu około 2 mln amerykańskich nastolatków.

A jak i viagra nie pomoże?
S
koro nie udaje się, pomimo sporego trudu organów ścigania, powstrzymać ludzi przed zażywaniem kokainy i amfetaminy, to nie należy się spodziewać, że poddać można skutecznej kontroli konsumpcję prozacu czy ritalinu - które w końcu są jednak mniej niebezpieczne i przynoszą konsumentom pewne "społecznie użyteczne" korzyści. Przemysł farmakologiczny stara się raczej opracować nowe, jeszcze bezpieczniejsze leki, w tym także specyfiki, które przydać się będą mogły każdemu z nas, na przykład leki poprawiające pamięć. W tej chwili koło tuzina kompanii farmakologicznych wypróbowuje co najmniej 40 takich preparatów, na których rozwój wydanych zostało jakieś 1,5 mld dolarów. Ten inwestycyjny wysiłek ma związek z faktem, że pokolenie powojennego amerykańskiego wyżu demograficznego (Baby Boom), które wyrosło w przekonaniu o własnej nieśmiertelności, osiąga wiek, w którym dalsze kultywowanie preferowanego stylu życia wymaga już nie tylko viagry, lecz także jakiegoś lekarstwa przeciwdziałającego symptomom choroby Alzheimera. No i dobrze, inni też na tym skorzystają.

Hormony, czyli równaj do najwyższego
Jeśli podbój "zdrowego rynku" przez leki psychotropowe przeznaczone dla ludzi rzeczywiście chorych budzi kontrowersje, to jeszcze trudniejszy problem etyczny stwarza szerokie udostępnienie innych środków farmakologicznych, takich choćby jak sztuczny hormon wzrostu. Jak napisała niedawno w "New York Timesie" Natalie Angier, "jedna rzecz, której nie lubimy i nigdy nie lubiliśmy, by była krótka, są nasi mężczyźni. Chcemy, by mieli oni 1,85 m, i oczekiwania nasze stają się stopniowo coraz wyższe. Badania za badaniami wykazują, że wysocy mężczyźni wydają prawie wszystkie rozkazy, wygrywają większość elekcji, monopolizują dziewczyny i w nieproporcjonalnej liczbie wyciągają swe długie kończyny w fotelach pierwszej klasy w transoceanicznych samolotach. Kiedy mężczyźni o ponadprzeciętnym wzroście wkraczają do pokoju, już sam ten akt sprawia, że przypisujemy im listę pozytywnych atrybutów niemających nic wspólnego ze wzrostem - wysoką inteligencję, talent, kompetencję, wiarygodność, nawet dobroć".

Kuracja tylko dla bogatych
Prawdziwa karłowatość jest oczywiście patologią związaną z deficytem w organizmie hormonu wzrostu. W latach 50. jedynym źródłem tego hormonu były ciała zmarłych i - rzecz jasna - kuracja była niezwykle kosztowna. Mogła być też podejmowana tylko na ograniczoną skalę. Wielkim sukcesem inżynierii genetycznej było więc opracowanie w 1985 roku metody sztucznej produkcji ludzkiego hormonu wzrostu. Szerokie zastosowanie hormonu wśród dzieci dotkniętych jego deficytem doprowadziło do niemal całkowitej eliminacji tego typu karłowatości w bogatych krajach.

Premia: 3 do 8 centymetrów
Od samego jednak początku lekarze aplikowali ten syntetyczny hormon także dzieciom bez genetycznych defektów, które z nieznanych bliżej przyczyn były po prostu bardzo małe. Lek dodawał im od 3 do 8 centymetrów ponad oczekiwany wzrost.

Zespół doradców rządowej amerykańskiej Agencji ds. Żywności i Leków (FDA) zalecił oficjalne uznanie tego rodzaju interwencji za medycznie uzasadnioną. Liczba dzieci, które mogłyby skorzystać z tej kuracji, wynosi w samych Stanach Zjednoczonych około 400 tys. Problem jednak w tym, że zawsze istnieć będą ludzie znacznie niżsi od przeciętnej krajowej i zalecenie to, z logicznego punktu widzenia, rodzi problem błędnego koła. Co może ważniejsze, według obecnego orzeczenia nauk medycznych dzieci, o których mowa, są zdrowe, choć w przyszłości może okazać się, że ich niski wzrost ma jakieś patologiczne podłoże.

Zespół opiniujący FDA wyszedł zresztą poza rozważania dotyczące medycznych aspektów tej "dolegliwości" i przeanalizował literaturę naukową, wskazując na to, że niscy ludzie (głównie mężczyźni) są częściej ofiarami drwin i prześladowań swych równolatków, cierpią częściej na samotność i mają gorsze widoki na małżeństwo.

Zastosowanie sztucznego hormonu na tak wielką skalę wiąże się z licznymi poważnymi problemami. Koszt kuracji waha się od 10 do 30 tys. dol. rocznie i firmy ubezpieczeniowe nie będą zapewne śpieszyć się z jego pokryciem. Możliwe są także negatywne skutki uboczne tej terapii.
Ale lek znajduje się już na rynku i te negatywne skutki mogą nie być dostatecznym odstraszaczem dla rodziców normalnie rosnących dzieci, którzy mimo to zapragną zrobić im "prezent" i zapewnić członkostwo w ekskluzywnym klubie ludzi Wyższych niż Przeciętni. Kto wie, może nawet Pigmeje zapragną pewnego dnia stworzyć swą własną drużynę koszykówki...
Inżynieria genetyczna, czyli poprawimy sobie wszystko.

Wszystkie dotychczas wspomniane metody medycznego udoskonalania ludzkiej jednostki - od skalpela po lekarstwo na pamięć czy hormon wzrostu - są w istocie metodami konwencjonalnymi. Prawdziwa rewolucja dopiero nadchodzi. Przyniesie ją inżynieria genetyczna. Z okazji niedawnego spotkania w Londynie upamiętniającego 50. rocznicę odkrycia struktury DNA przez Francisa Cricka i Jamesa Watsona ten ostatni w rozmowie z dziennikarzami przyznał, że w przekonaniu wielu ludzi próba wykorzystania genetyki do udoskonalenia człowieka byłaby decyzją niemoralną. "Sam jednak - dodał - używałbym [inżynierii genetycznej] wszędzie tam, gdzie mogłaby ona prowadzić do poprawy ludzkiej egzystencji. Uważam, że powinniśmy ją zastosować po to, by udoskonalić ludzki umysł. Nie sądzę, że genetyka obraża bogów, bo nie przypuszczam, że jacyś bogowie istnieją".

Od genów umrzecie...
Watson znany jest ze swego zamiłowania do intelektualnych prowokacji i w wielu kręgach uchodzi za ekscentryka. W licznych publicznych zapowiedziach oficjalni rzecznicy Projektu Ludzkiego Genomu (którego Watson był przez pewien czas kierownikiem) podkreślali z naciskiem, że praktycznym celem usprawiedliwiającym miliardowe nakłady na badania genetyczne nie jest produkcja w przyszłości "doskonalszych dzieci". Chodzi jedynie o stworzenie możliwości zapobiegania dziedziczenia przez przyszłe pokolenia defektów genetycznych prowadzących m.in. do zespołu Downa, choroby Huntingtona, hemofilii czy anemii sierpowatej. Ponieważ jednak wrodzona podatność wydaje się także odgrywać istotną rolę w rozwoju tak powszechnych niedomagań jak choroby układu krążenia czy choroba Alzheimera, w pewnym sensie większość naszych chorób to choroby, przynajmniej po części, genetyczne.

Któż może kwestionować celowość badań, które w przyszłości uwolnić nas mogą od setek chorób dziedzicznych? A jednak grono zaniepokojonych tą triumfalną wizją przyszłej wspaniałej medycyny jest spore. Ich zdaniem ryzyko postępów inżynierii genetycznej sprowadza się do tego, że te same techniki, które użyte mogą być do leczenia chorób, umożliwiałyby także produkcję "ulepszonych" - mądrzejszych, piękniejszych czy silniejszych - ludzkich (a może, jak twierdzą niektórzy, postludzkich) osobników.

Gdzie jest gen sprintu?
W tej debacie Watson ze swym entuzjastycznym poparciem dla "nowej eugeniki" zajmuje pozycję na jednym skrajnym skrzydle. Drugie stanowią "ludyści", którzy najchętniej zakazaliby dalszych badań genetycznych w obawie, że doprowadzić one muszą nieuchronnie do stworzenia Frankensteinów, których samo człowieczeństwo można by kwestionować.

Pomiędzy entuzjastami i katastrofistami jest wiele miejsca dla stanowisk pośrednich. Niektórzy, nie będąc bynajmniej entuzjastami genetycznego udoskonalania ludzkiego gatunku, ewentualność taką traktują z fatalizmem jako nieuchronny efekt przyszłego rozwoju nauk biologicznych. Inni natomiast są zdania, że cała debata jest właściwie bezprzedmiotowa, ponieważ selektywna implantacja pojedynczych genów do ludzkich chrojosomów jest wciąż ewentualnością tak odległą, że można ją nadal traktować jako domenę fantastyki naukowej.

Ci ostatni mogą mieć wiele słuszności, choć wcale nie znaczy to, że na razie zwolnieni jesteśmy od istotnych etycznych wyborów. Już dziś bowiem stosowane są w medycynie techniki pozwalające na dokonywanie wyboru genetycznego wyposażenia naszego potomstwa. Jedna z takich technik, zwana "preimplantacyjną diagnozą genetyczną" (PGD), pozwala na wykrycie genetycznych defektów w zapłodnionym in vitro embrionie. Skoro można w nim zidentyfikować niepożądane geny, to dlaczego nie poszukać też genów godnych odziedziczenia? Na przykład genów, które mogą pomóc dzieciom w osiągnięciu światowej klasy w którejś z prestiżowych (i dochodowych) dyscyplin sportu. Australijczycy z Sydney University już pracują nad identyfikacją "genów sprintu".

Jak w przypadku wszelkiego postępu musimy jednak pamiętać, że nic nie przychodzi za darmo. Jak mawia stare porzekadło, "Bóg, kiedy chce nas ukarać, spełnia nasze życzenia". Ale może jednak warto się zastanowić, czy nie warto byłoby wyhodować ludzi, którym nie będzie się psuła prostata i zatykały naczynia wieńcowe...

Krzysztof Szymborski

Zrodlo: Duzy Format / serwisy.gazeta.pl

© Beauty w Polsce 2005 - 2017 . Powered by Grafic Art

Top Desktop version